Tragikomedia samochodowa. Spektakl zainspirowany filmem „Chicago Cab” opowiada o jednym dniu z życia warszawskiego taksówkarza. Akurat jest Wigilia. Piotr (Wiktor Korzeniewski) rozwozi ludzi na przedświąteczne zakupy, realizuje kursy ekstra, wysłuchuje historii pasażerów, jest świadkiem dantejskich scen na tylnym siedzeniu. Na scenie stoi samochodowa karoseria na sprężynach. Z tyłu na ekranie migają stołeczne ulice.
Do przezroczystej taksówki pakują się coraz to nowi klienci. Szajbnięci i autystyczni, agresywni i puszczalskie. Pogrążony w depresji samotny kierowca jest świadkiem ich zdrad, wygłupów i histerii. Każdy z wigilijnych klientów przynosi ze sobą do wnętrza samochodu inny rytm, inny rodzaj języka, humoru. Zabawa jest tym bardziej przednia, że wszystkich pasażerów gra tylko dwójka aktorów – Sławomir Grzymkowski i Anna Sroka. Obserwacja obyczajowa, umiejętność wyciśnięcia esencji z dziesiątek typów ludzkich to największy atut ich gry. Igor Gorzkowski zestawia scenki absurdalne z lirycznymi, żongluje tonacjami, jakby nocą pędził bez świateł Marszałkowską pod prąd. I osiąga efekt bardzo smutnego spektaklu, na którym śmiejemy się nieomal bez przerwy. Dopiero na końcu przedstawienia poznajemy źródło smutku i dystansu taksówkarza. Piotr jest cały czas między ludźmi, a jednak sam. To taki świąteczny Charon, któremu tak naprawdę towarzyszy tylko głos radiowego didżeja zostawionego na dyżurze w stacji, bo tylko on jeden nie musiał spieszyć się na kolację wigilijną.
Wielkomiejskie korporacje taksówkowe powinny obowiązkowo sponsorować to przedstawienie. Nikt nie zrobił więcej od Gorzkowskiego dla poprawy wizerunku tego zawodu.
Łukasz Drewniak